Pies ze śmietnika
: ndz kwie 06, 2014 10:38 pm
Zaczęłabym tę opowieść pewnie tak samo jak większość z Was: w moim życiu zawsze było dużo zwierząt, a psów najwięcej! Wychowałam się z foksterierką - Dianką - dumną, upartą, niezwykle urokliwą i wyjątkowo wredną. Towarzyszyła mi od momentu, kiedy zaczęłam poruszać się na dwóch nogach. A potem nagle odeszła, podczas spaceru w upalny dzień w moim rodzinnym Wejherowie. Strasznie to przeżyłam, bo wtedy jeszcze nie wiedziałam, że można tak po prostu umrzeć, na środku chodnika.
Potem przez moje życie przewinął się niezwykły pies - milicyjny ON-ek - Topsel, pies, o jakim dziś marzę: użytek, stabilny, twardy, chętny do pracy. Ale właśnie to przerosło moich rodziców i mnie - podlotka. O Topslu napiszę kiedyś oddzielnie, bo zasłużył na swoją własną opowieść.
Gorycz rozstania z Topslem miał osłodzić mi mały jamniczek - najlepiej szorstkowłosy, taki sam, jakiego miał mój wuj - rolnik, badylarz (ktoś jeszcze pamięta, kogo tak się określało??? ) i zapalony myśliwy. Trzymał też dwa wyżły, które towarzyszyły mu w codziennym obchodzie lasu, łąk, stawów, no i na polowaniach. Natomiast po podwórku biegał Gucio- mały tłuściutki jamnik: radosny, przytulaśny i okropnie zapchlony... No i kleszcze się zdarzały, które spokojnie jako dzieciaki wykręcaliśmy psom, koniom i krowom... Dziś aż mnie skręca, gdy sobie to przypominam. A więc takiego Gucia pragnęłam z całej duszy. Czekałam na niego, szykowałam posłanie, już, już miał się pojawić. Tymczasem sprawy potoczyły się zupełnie inaczej: jak większość dzieci w PRL-u dzieciństwo spędziłam w blokowisku, na trzepaku. Zabawy na osiedlowych podwórkach były zdecydowanie bardziej atrakcyjne niż siedzenie przed ówczesnymi telewizorami (dwa programy TV, cóż za bieda! ). Któregoś dnia wisząc na trzepaku, usłyszałam z koleżanką skomlenie w śmietniku - wiedzione ciekawością, przeszukałyśmy wszystkie pojemniki, aż w końcu znalazłyśmy zabiedzonego, skręconego z bólu małego kudłacza, wciśniętego między kubłem na śmieci a murkiem. Zaniosłam go do domu i ... zaczęłam płakać, bo nie miałam pojęcia, co z nim dalej zrobić. Moja Mama przejęła inicjatywę - zapakowała bidula w kocyk, zamówiła taksówkę i pojechałyśmy z nim do weta. Tam - masa zastrzyków, opatrzenie ran i wycięcie kołtunów. Pies był całkowicie zaniedbany, zagłodzony, zarobaczony, ale piękny kudłaty z brązową głową (klapnięte uszy), ciemnym tułowiem i zupełnie jasnym ogonem jak fontanną (chyba jakiś miks pekińczyka, tyle że z piękną kufą bez spłaszczeń... ). Był cudny! Na leczenie psa oddałam część moich zaskórniaków (oszczędzałam na dżinsy w Peweksie... ), chuchałam i dmuchałam na niego, czekałam, aż wyzdrowieje i będzie się ze mną bawić. Chciałam, żeby nazywał się Wiki, ale i tak wszyscy później wołali go Wikary, co parę razy spowodowało dość nieoczekiwane sytuacje. Wiki wracał do sił i stawał się pięknym psem. Któregoś dnia podczas spaceru zaczepił mnie jakiś mężczyzna i stwierdził, że to jego pies, który zgubił mu się kilka miesięcy wcześniej. Podobno przeprowadził się z rodziną na nasze osiedle, a pies, który jeszcze nie znał okolicy, miał się zgubić. Później okazało się, że razem z jego synem chodziłam do jednej klasy. W każdym razie facet zażądał oddania psa, a ja wpadłam w czarną rozpacz. Moja Mama ruszyła na odsiecz i wynegocjowała z nim pozostawienie psa u nas w zamian za kwotę 500 zł (tyle miały kosztować moje wymarzone spodnie...). Bez wahania oddałam wszystko, co mi zostało. W końcu czekałam na mojego psiego przyjaciela. I takim sposobem Wiki u nas został - był piękny, mądry i wierny, ale... nie został moim najlepszym przyjacielem - ukochał ponad wszystko moją Mamę: stał się jej cieniem, spał w jej łóżku, siedział na jej fotelu, grzejąc jej plecy, nie opuszczał jej na krok. A mnie traktował życzliwie, ale dość obojętnie. Moje rozczarowanie było gigantyczne. Najpierw nie mogłam mu tego darować i boczyłam się na niego dość długo, zanim pogodziłam się z jego bezgraniczną miłością do mojej Mamy. Wiki towarzyszył jej (i przy okazji trochę mi) przez 10 lat. Odszedł tragicznie w Opolu, potrącony przez auto. Biegł do mojej Mamy... Ja byłam już na studiach, ale płakałam jak bóbr, gdy trzeba było podjąć tę najtrudniejszą decyzję, bo po wypadku nie miał żadnych szans na powrót do zdrwowia. Wikary był tym psem dla mojej Mamy, którego spotyka się tylko raz w życiu. Mimo że nie był ostatni, to dla niej był jedyny!
Potem przez moje życie przewinął się niezwykły pies - milicyjny ON-ek - Topsel, pies, o jakim dziś marzę: użytek, stabilny, twardy, chętny do pracy. Ale właśnie to przerosło moich rodziców i mnie - podlotka. O Topslu napiszę kiedyś oddzielnie, bo zasłużył na swoją własną opowieść.
Gorycz rozstania z Topslem miał osłodzić mi mały jamniczek - najlepiej szorstkowłosy, taki sam, jakiego miał mój wuj - rolnik, badylarz (ktoś jeszcze pamięta, kogo tak się określało??? ) i zapalony myśliwy. Trzymał też dwa wyżły, które towarzyszyły mu w codziennym obchodzie lasu, łąk, stawów, no i na polowaniach. Natomiast po podwórku biegał Gucio- mały tłuściutki jamnik: radosny, przytulaśny i okropnie zapchlony... No i kleszcze się zdarzały, które spokojnie jako dzieciaki wykręcaliśmy psom, koniom i krowom... Dziś aż mnie skręca, gdy sobie to przypominam. A więc takiego Gucia pragnęłam z całej duszy. Czekałam na niego, szykowałam posłanie, już, już miał się pojawić. Tymczasem sprawy potoczyły się zupełnie inaczej: jak większość dzieci w PRL-u dzieciństwo spędziłam w blokowisku, na trzepaku. Zabawy na osiedlowych podwórkach były zdecydowanie bardziej atrakcyjne niż siedzenie przed ówczesnymi telewizorami (dwa programy TV, cóż za bieda! ). Któregoś dnia wisząc na trzepaku, usłyszałam z koleżanką skomlenie w śmietniku - wiedzione ciekawością, przeszukałyśmy wszystkie pojemniki, aż w końcu znalazłyśmy zabiedzonego, skręconego z bólu małego kudłacza, wciśniętego między kubłem na śmieci a murkiem. Zaniosłam go do domu i ... zaczęłam płakać, bo nie miałam pojęcia, co z nim dalej zrobić. Moja Mama przejęła inicjatywę - zapakowała bidula w kocyk, zamówiła taksówkę i pojechałyśmy z nim do weta. Tam - masa zastrzyków, opatrzenie ran i wycięcie kołtunów. Pies był całkowicie zaniedbany, zagłodzony, zarobaczony, ale piękny kudłaty z brązową głową (klapnięte uszy), ciemnym tułowiem i zupełnie jasnym ogonem jak fontanną (chyba jakiś miks pekińczyka, tyle że z piękną kufą bez spłaszczeń... ). Był cudny! Na leczenie psa oddałam część moich zaskórniaków (oszczędzałam na dżinsy w Peweksie... ), chuchałam i dmuchałam na niego, czekałam, aż wyzdrowieje i będzie się ze mną bawić. Chciałam, żeby nazywał się Wiki, ale i tak wszyscy później wołali go Wikary, co parę razy spowodowało dość nieoczekiwane sytuacje. Wiki wracał do sił i stawał się pięknym psem. Któregoś dnia podczas spaceru zaczepił mnie jakiś mężczyzna i stwierdził, że to jego pies, który zgubił mu się kilka miesięcy wcześniej. Podobno przeprowadził się z rodziną na nasze osiedle, a pies, który jeszcze nie znał okolicy, miał się zgubić. Później okazało się, że razem z jego synem chodziłam do jednej klasy. W każdym razie facet zażądał oddania psa, a ja wpadłam w czarną rozpacz. Moja Mama ruszyła na odsiecz i wynegocjowała z nim pozostawienie psa u nas w zamian za kwotę 500 zł (tyle miały kosztować moje wymarzone spodnie...). Bez wahania oddałam wszystko, co mi zostało. W końcu czekałam na mojego psiego przyjaciela. I takim sposobem Wiki u nas został - był piękny, mądry i wierny, ale... nie został moim najlepszym przyjacielem - ukochał ponad wszystko moją Mamę: stał się jej cieniem, spał w jej łóżku, siedział na jej fotelu, grzejąc jej plecy, nie opuszczał jej na krok. A mnie traktował życzliwie, ale dość obojętnie. Moje rozczarowanie było gigantyczne. Najpierw nie mogłam mu tego darować i boczyłam się na niego dość długo, zanim pogodziłam się z jego bezgraniczną miłością do mojej Mamy. Wiki towarzyszył jej (i przy okazji trochę mi) przez 10 lat. Odszedł tragicznie w Opolu, potrącony przez auto. Biegł do mojej Mamy... Ja byłam już na studiach, ale płakałam jak bóbr, gdy trzeba było podjąć tę najtrudniejszą decyzję, bo po wypadku nie miał żadnych szans na powrót do zdrwowia. Wikary był tym psem dla mojej Mamy, którego spotyka się tylko raz w życiu. Mimo że nie był ostatni, to dla niej był jedyny!